Dodany przez Krzysio Be.,
21-01-2006
Po prostu rewelacja! Zasadniczo to zdanie zawiera moje odczucia po projekcji... Jednak przy takiej produkcji pozwolę sobie być nieco bardziej wylewnym ;)
Film Joe Wrighta zrealizowany jest z naprawdę sporym rozmachem, bardzo wiernie oddając realia angielskiej prowincji przełomu XVIII i XIX wieku (nie ma wiecznie zielonych, wszechobecnych ogródków, tylko zabłocone podwórze z suszącą się pościelą i inwentarzem biegającym samopas). Spory nacisk położono chyba na podkreślenie różnic pomiędzy poszczególnymi warstwami społeczeństwa, czego efekty można ujrzeć zaraz po przyjeździe do Netherfield Charlesa Bingleya wraz z siostrą i przyjacielem. I choć ten pierwszy pozostaje radosnym widząc jak w zatłoczonym lokalu bawią się dosłownie wszyscy (czym zyskał moją sympatię ;)), to od pozostałej dwójki bije swego rodzaju odraza i niechęć do tego co zastali. Zauważyłem też pewną prawidłowość, którą możnaby porównać do wagi. Od momentu pierwszego spotkania się, Elizabeth i Darcey wymieniają delikatne i pełne wdzięku (zwłaszcza Lizzy) złośliwości, z czasem w miarę kolejnych przypadkowych spotkań poznają się na tyle, by początkowa obojętność zmieniła się najpierw w sympatię, a stopniowo w wielkie i prawdziwe uczucie. Ostra (głównie przez charakter i urodę Elizabeth) scena w deszczu przy rotundzie, obfita w chłodne wyznania i gorące wyrzuty to początek przełomu, dzięki któremu Darcy odważy się objawić swe prawdziwe oblicze, tak krzywo przedstawione Lizzy przez jakiegoś tam szemranego żołnierzyka, ta natomiast po tymże "sprostowaniu" zacznie postrzegać Darcyego już nie jako gburowatego milczka, ale jak prawego, dobrego i uczynnego człowieka, który jest po prostu nieśmiały. Ostatecznie obojgu wyjdzie to na zdrowie ;)
Film zrobiony na naprawde najwyższym poziomie, świetna gra aktorów, zarówno tych młodych jak
ich bardziej doświadczonych kolegów i koleżanek po fachu sprawia, że obraz ten jest jak
najbardziej godny polecenia, nie tylko dla miłośników romansów i produkcji kostiumowych. I nie wiem, czy do końca uzasadnione jest larum podnoszone przez entuzjastów brytyjskiego miniserialu z roku '95. Oczywiście nie neguje wartości tamtej produkcji, jednakowoż porównywanie jej z najnowszą ekranizacją powieści Jane Austen jest jakby nieco przesadzone... Bo jak można zarzucać pominięcie niektórych wątków filmowi trwającemu 120
minut, porównując go do 5-cio czy 6-cio odcinkowego serialu, który suma sumarum jest niemal trzykrotnie dłuższy...? Niepoprawni romantycy powinni także chadzać po ziemi i nieco ostrożniej wygłaszać sądy, bo dziełu Joe Wrighta naprawdę mało można zarzucić...