Dodany przez Mirage,
09-05-2002
Od pierwszych minut obraz zaskakuje. Zaskakuje
niespójnością. Czemu ? W jaki sposób ? Zaraz
wyjaśnię. Anthony Hopkins swoimi początkowymi
kwestiami pozwala oczekiwać od filmu czegoś
poważnego. Napięcie potęguje ciekawa postać
"mężczyzny z baru" i chwile później jego śmierć.
Wszystko to bardzo ciekawie wykonane. Dalej -
wspomniane zaskoczenie. Pojawia się śmierć, która
nijak nie przypomina tej ze znanych nam barokowych
i modernistycznych dzieł. Może to początkowo
dręczyć, lecz po pewnym czasie odmienność wydaje
się być wyjątkowo oryginalna. Bo jeśli diabeł w
"Mistrzu i Małgorzacie" był sympatyczny, to
czemu pan śmierć nie ma być śmieszny. Zdaje sobie
sprawę, że porównanie to nie jest do końca
poprawne gdyż Woland zachował swój majestat a Joe
Black wyzbył się wszelkiej powagi. I oczywiście
fakt ten w połączeniu np. z jego całkowitą
nieznajomością obyczajów panujących na ziemi może
razić, a kreacja postaci wydawać się naiwną.
Dostrzec jednak należy pewną analogię między tą
postacią a sposobem prowadzenia narracji oraz
rozwojem akcji filmu. Poważne wątki raz po raz
przeplatają komiczne wstawki zazwyczaj z udziałem
Pana Śmierć. Na pierwszy rzut oka wyjątkowo
nieudolnie wykonane, gdyż zakładając, że miały
rozluźnić i rozśmieszyć widza, nawet w
najmniejszym stopniu nie spełniły swojego zadania.
W samym pomyśle nie ma nic złego, pamiętamy
przecież, że sam Szekspir stosował tę metodę dla
rozładowania napięcia w swych tragediach.
Zastanawia jedynie wykonanie, które nie trudno
nazwać po prostu kiczem ... Jeśli już o tym mowa,
to wspomnę (przypominam, ze cały czas piszę o
pierwszym wrażeniu) o wyjątkowo naiwnych wątkach
jak np. praktycznie niemożliwe przypadki spotkań,
oraz ostatnia scena, której treści zdradzał nie
będę aby nie psuć rozrywki tym, którzy jeszcze
filmu nie widzieli. Wspomniana naiwność przeplata
się jednak na każdym kroku z niezmierzoną
dojrzałością sądów co także daje do myślenia.
Po krótkim rozważeniu tej kwestii, doszedłem do
wniosku, że istnieje rozwiązanie bardzo
prawdopodobne, które w toku rozumowania można
pominąć, choć niektórym wyda się oczywiste.
Możliwe, iż świadomość reżyserska autora przerosła
wszelkie miary i zabiegi te były w pełni
zamierzone a ich efekt przez reżysera
przewidziany. W takim wypadku obraz staje się
niczym innym jak poszukiwaniem nowej formy
przekazu odbiegającej nieco od tego, co
widzieliśmy wcześniej. Przypomnieć tu należy obraz
Davida Lyncha - "Dzikość serca", w którym to
reżyser kilka lat temu poszedł podobną ścieżką,
prowadzącą jak najdalej od narzucanych nieustannie
form. I mimo, iż można zauważyć wiele analogii jak
choćby zauważalne u obu autorów tendencje
postmodernistyczne to filmy te różni bardzo wiele.
Poza oczywistymi różnicami w sposobie przekazu
jasno widzimy różnicę w treści, która w filmie
"Joe Black" jest całkiem interesująca i godna
bliższego przyjrzenia się jej.
Poruszony został w filmie nie po raz pierwszy
problem nastawienia do życia i jego uciech.
Mieliśmy to w niejednej książce i oczywiście w
wielu filmach, wspomnieć tu można chociażby
"Miasto Aniołów" . W Joe Black kwestia ta
potraktowana została nieco poważniej czyli tak jak
na to zasługuje. Pan śmierć swoim zachowaniem
delikatnie przypomina nam - ludziom, ze jest w
życiu kilka rzeczy, których niedoceniamy przez ich
powszedniość i rutynę. W tym miejscu pojawia się
kolejna płaszczyzna tematyczna, ściśle powiązana z
poprzednią - miłość w wielu jej postaciach.
Ukazana jest miłość - ta najbardziej lubiana przez
autorów kina - między kobietą i mężczyzną, a może
raczej jej zapowiedź, bo opowieść kończy się,
kiedy nasza dziwna para jest w stadium
zauroczenia/zakochania. Obserwujemy także,
ciekawie przedstawioną, miłość między ojcem a
córkami i różne jej koleje. Krótko - dzieje się
wiele i przede wszystkim dzieje się ciekawie.
Zaskakują poszczególne, doskonale zrealizowane
sceny - jak chociażby scena pocałunku. Jeżeli
chodzi o grę aktorską to można o niej powiedzieć,
że przedstawia w filmie przyzwoity poziom. Anthony
Hopkins jak zwykle dostojny i poważny, Bradt Pitt
także nieźle ale w nieco innym stylu. Bardzo
ciekawie I namiętnie zagrała Claire Forlani.
Wszystko przyprawione znakomitą muzyką.
Z powyższego opisu wynikać by mogło, że "Joe
Black" przejdzie do klasyki kina jako dzieło
kultowe. Tak jednak moim zdaniem nie będzie. Mało
tego sądzę, że obraz doceni niewielu. Aby bowiem
cieszyć się urokami tego dzieła należy przyjąć
odpowiednie nastawienie do, na pierwszy rzut oka,
nieprzyjaznej formy, którą proponuje reżyser.
Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że zabiegi,
których się doszukałem są świadomym zamierzeniem
autora i jego nową propozycją formy obrazu. Jeśli
tak, należą mu się ogromne brawa, jeśli nie, to
przez przypadek stworzył coś nad czym sam powinien
się zastanowić. W każdym razie, film warto
zobaczyć ... choćby z ciekawości.