Dodany przez Grzegorz Trybulski,
25-03-2002
Realizm do kwadratu
„Helikopter w ogniu” przedstawia
zapis autentycznych wydarzeń, do których doszło w
1993 roku w Somalii. Wojska amerykańskie podjęły
interwencję militarną w Somalii, mającą na celu
przywrócenie pokoju i obalenie władzy rebeliantów
w tym państwie. Jakkolwiek akcja zbrojna
zakończyła się fiaskiem, film jest rewelacyjny.
Akcja rozpoczyna się bardzo niewinnie. Oglądamy
amerykańskich komandosów w bazie w Somalii, którzy
bawią się, rozmawiają, a nawet... polują na
tutejszą zwierzynę. Przed akcję przeciwników
traktują ulgowo, żartując, że zostaną przez nich
co najwyżej obrzuceni kamieniami. Nic nie
zapowiada zbliżającej się tragedii. Atak, który
pierwotnie miał trwać godzinę przedłuża się w
13-godzinną jatkę, podczas której obie strony
padają jak muchy (oczywiście proporcjonalnie do
ilości żołnierzy po każdej ze stron). Z tą
różnicą, że śmierć każdego komandosa przedstawiona
jest w taki sposób, że co bardziej ckliwe osoby,
mogą się rozpłakać. Obraz jest spowalniany,
słyszymy sentymentalną muzykę – nawet mnie
zrobiło się żal Amerykanów przy którymś tam z
kolei poległym.
Prawdę mówiąc, to nie miałem pojęcia o co chodzi
przeciwnikowi Amerykanów i kim on dokładnie jest.
Po co oni walczą? Co chcą osiągnąć? Wielokrotnie
powtarza się nazwisko przywódcy oponentów (Adid),
lecz nie wiadomo, po co Amerykanie chcą go złapać.
Wiemy jedynie, że złoczyńca przechwytuje pomoc
humanitarną ONZ. Dlaczego więc Murzyni stoją po
stronie Adida, który ich gnębi i głodzi? O ile
brak wyczerpujących danych wystarcza Amerykanom,
którzy oglądali tę tzw. pierwszą wojnę CNN w
telewizji, o tyle ja chciałbym wiedzieć: kto z kim
i dlaczego. Kilka ogólnikowych zdań we wstępie
filmu niewiele wnosi, przydałoby się więcej
informacji na temat przeciwnika. Rozumiem, że film
amerykański opowiada historię swoich rodaków, choć
należy również pamiętać, że walka Amerykanów nie
miała by sensu bez nieprzyjaciela. A właśnie bitwy
widzianej z jego strony w filmie nie
uświadczymy.
Na ekranie oglądamy przerażające sceny ginących
żołnierzy, rozbryzgujących się na naszych oczach
na kawałki. Niemiłym widokiem jest również korpus
żołnierza, któremu wybuch rakiety oderwał nogi.
Scenarzyści nie mogli w takim momencie nie wstawić
ckliwej gadki w stylu: „Powiedz moim
rodzicom, że byłem bohaterem”. Mogli by
sobie to podarować, choć niezaprzeczalnym jest
fakt, że dla komandosów najważniejszy jest
człowiek. W myśli ich zasad, nikt – ani
ranny ani zabity – nie może pozostać na polu
walki. Różni ich to zdecydowanie od Somalijczyków,
którzy zachowują się niczym zwierzęta, nie
troszcząc się o losy swoich ludzi. W filmie
dostrzegłem zaledwie jedną scenę, w której Murzyni
ratowali swojego człowieka. Natomiast nasi
bohaterowie zrobiliby wszystko, by uratować
kolegę. Wartość życia przewyższa śmierć i chęć
zemsty. Za to właśnie kocham ten film...
Niesamowite wrażenie wywarła na mnie technika
filmowania. Ujęcia kręcone z kamery trzymanej w
ręce i gwałtownie się poruszającej sprawiają, że
film staje się bardziej dynamiczny i realistyczny,
widzimy napięcie jakie panuje na placu boju. To co
obserwujemy na ekranie w niewielkim stopniu
odbiega od rzeczywistości. Czujemy, jakbyśmy
uczestniczyli w wydarzeniach: jesteśmy między
komandosami, kule świszczą nam nad głowami...
Również wspomniane efekty rozbryzgiwania się ciał,
jak i efekt jakoby wirnik spadającego helikoptera
miał zaraz w nas uderzyć są wynikiem niezwykłego
kunsztu speców od efektów specjalnych, jak i
polskiego operatora, Sławomira Idziaka. Nominacja
Polaka do Oscara za zdjęcia jest bardzo słuszna,
jak równie słuszne byłoby przyznanie mu złotej
statuetki. Niestety, Akademia Filmowa zadecydowała
inaczej i mam o to do niej żal.
Istotną rolę odgrywa także muzyka. Początkowo
melodie w stylu Beatles’ów wywołują uśmiech
na twarzy, lecz po 30 minutach, gdy rozpoczyna się
interwencja Amerykanów, tempo muzyki zwiększa się
i staje się ona bardziej rockowa. Słychać rytmy
przypominające bicie serca, co idealnie wpasowuje
się w akcję filmu. Melodie bardzo przypadły mi do
gustu, zamierzam nawet kupić ścieżkę dźwiękową do
filmu. We wzruszających momentach słysząc piękną,
melancholijną muzykę, łzy aż same cisną się do
oczu.
Kino opuściłem ostatni, wysłuchawszy do końca
przepięknej finałowej melodii. Jak zwykle
wyszedłem oszołomiony, przez pewien czas czułem
się jakbym ciągle ten film widział i przeżywał go.
Mój zachwyt nie miał końca i chętnie obejrzałbym
go raz jeszcze. Choć mogłoby się wydawać, że
krytykuję film na całej linii, to tylko złudzenie.
Jako perfekcjonista zawsze doszukuję się jakichś
niedoróbek i błędów, niewiele wspominając o
zaletach filmu.
Dobry film charakteryzuje się dla mnie tym, że
działa na zmysły widza i wzbudza w nim wiele
emocji. Musi być również realistyczny. Taki
właśnie jawi się „Helikopter w ogniu”.
Niesamowite wrażenia wizualne przeplatają się z
przepiękną muzyką, tak jak wzruszające sceny z
lekkim dowcipem czy ironią. Świat przedstawiony
jest w sposób, w jaki postrzegają go zwyczajni
ludzie – bez zbędnych fajerwerków znanych z
głupawych filmów akcji. Zrezygnowano z efektownych
eksplozji, a liczbę efektów specjalnych
zmniejszono do minimum. Mamy wrażenie, że oglądamy
film dokumentalny. Wadą jego jednak jest to, że
doskonale znamy zakończenie i nie jest ono
„happy”, co zdecydowanie wyróżnia
obraz na tle innych superprodukcji amerykańskich.
Swoją prostotą, realizmem, znakomitym obrazem i
cudowną muzyką film zasługuje na piątkę.